Ile zdjęć potrzeba do HDR-a?
Spotyka się często opinię, że HDR to obraz złożony z trzech zdjęć, albo że trzeba zrobić trzy ujęcia składowe, żeby dało się z nich złożyć HDR. Trzy to wprawdzie liczba bardzo magiczna, ale w tym przypadku akurat magia nie działa wcale a wcale. Nie potrzeba trzech zdjęć – potrzeba ich tyle, ile wystarczy do zarejestrowania całej rozpiętości tonalnej sceny, od najgłębszych cieni do najjaśniejszych świateł. Zawsze robimy kolejne ujęcia, utrzymując pomiędzy nimi różnicę 2 EV. Robimy je do skutku, czyli aż naświetlimy wszystko, co potrzeba. Czasem wystarczą dwa ujęcia składowe, a czasem będzie ich potrzeba dziewięć. Nie zdarzyło mi się, by dziewięć ujęć nie pokryło całego kontrastu sceny, ale teoretycznie taka sytuacja jest możliwa. Wtedy trzeba zrobić dziesiąte, a może i jedenaste.
Programy składające HDR nie mają żadnych wymagań co do liczby zdjęć, jakie im się poda. Mogą być dwa, trzy, dużo, a może nawet być jedno. To ostatnie wprawdzie nie da „prawdziwego” HDR-a, ale pozwoli wykorzystać HDR-owe narzędzia do korekcji tonów, co jest czasem przydatne.
Problem z dużą liczbą składowych może być tylko jeden: intensywne wykorzystanie pamięci. Stare komputery o słabych parametrach mogą mieć problem z przetworzeniem tak obfitej ilości danych. Jednak nawet jeśli odbijemy się od ściany komunikatu „Program zostanie zamknięty…”, lepiej jest zmniejszyć zdjęcia, niż wyrzucać ich połowę.
Kontrast między oknami a zacienionymi obszarami pod sufitem był na tyle duży, że wymagał aż pięciu ujęć składowych. Duże zdjęcie na górze prezentuje złożony, skorygowany i wyprostowany HDR.
Obliczanie ekspozycji: metoda akademicka
Ustawiamy aparat w tryb priorytetu przysłony. Wybieramy ISO 100 i taką wartość przysłony, jaką uznamy za odpowiednią dla danej sceny. Powiedzmy, że będzie to f/8.
Stosując punktowy pomiar światła (jak – o tym w instrukcji do aparatu), celujemy obiektywem w najjaśniejszy obszar sceny i patrzymy, jaki czas nam zaproponuje światłomierz aparatu. Zapamiętujemy ten czas.
Teraz celujemy w obszar najciemniejszy. Ponownie zapamiętujemy proponowany przez aparat czas ekspozycji. Następnie obliczamy (na palcach…), ile EV różnicy jest pomiędzy jednym a drugim. Obliczoną wartość dzielimy przez dwa, dodajemy jeden i już wiemy, ile zdjęć składowych trzeba będzie zrobić.
Przykład: na najjaśniejszym obszarze światłomierz sugeruje 1/500 sekundy, na najciemniejszym dwie sekundy. Liczymy różnicę EV, dzieląc wartość czasu przez 2 (ściśle rzecz biorąc, jest to mnożenie, ale ludzie raczej dzielą przez dwa części sekundy): Wyszło 10 EV, bo po dziesięciu działaniach doszliśmy od pierwszego czasu (1/500 s) do drugiego (2 s). Zdjęcie robimy co 2 EV, czyli będzie trzeba wykonać 5 zdjęć plus początkowe, w sumie 6.
Przestawiamy aparat w tryb manualny ekspozycji. Ustawiamy pierwszy czas (1/500 s), pozostawiając czułość i przysłonę tam gdzie były – czyli robimy zdjęcie przy parametrach: ISO 100, f/8, czas 1/500 s. Drugie robimy o 2 EV jaśniejsze, czyli: ISO 100, f/8, 1/125 s. Do trzeciego zmieniamy czas na 1/30 s, potem na 1/8 s, 1/2 s i na końcu 2 s. Uff.
Wszystko będzie dobrze naświetlone – pod warunkiem, że nie pomyliliśmy się, oceniając które obszary sceny są najciemniejsze, a które najjaśniejsze. I że na żadnym etapie nie pomyliliśmy się w rachunkach.
Dlaczego nikt tak nie robi
Przedstawiona wyżej metoda jest stuprocentowo poprawna i całkowicie zgodna z metodologią pomiaru ekspozycji. A jednak nie znam nikogo, kto by ją stosował. Bo jest niepraktyczna. Po pierwsze, trzeba mieć niezłą wprawę w ocenie rozkładu jasności sceny, żeby prawidłowo wskazać obszary najjaśniejsze i najciemniejsze. Ludzie mają tendencję do pomyłek w tym względzie. Po drugie, pomiar punktowy w aparatach wcale nie jest punktowy. Obejmuje jakiś tam procent kadru (różny w różnych aparatach) i można popełnić błąd, myśląc, że pomiar obejmuje okno, podczas kiedy on tak naprawdę obejmuje okno, parapet i kawałek czarnej figury stojącej przy oknie. I już możemy się pożegnać z kolorami witraża.
Po trzecie i najważniejsze, do gry wchodzi czynnik ludzki. Łatwo się tu pomylić: źle zapamiętać podane przez światłomierz czasy, pomylić się w liczeniu (przecież nie używamy w plenerze kartki i długopisu, wszystko dzieje się w pamięci), źle ocenić scenę. No i po czwarte: o ile w czasach analogowych możliwości pomiaru ekspozycji były, jakie były, i jak człowiek chciał mieć dobrze naświetlony obiekt, to latał ze światłomierzem, mierząc światło padające tam i siam, o tyle teraz mamy wygodniejsze metody. Mamy histogram. I nawet powiększenie obrazu mamy. A naświetlenie klatki nic nie kosztuje. Żyć, nie umierać. Po co się męczyć z liczeniem, skoro fotografowanie jest takie proste, a rachunki zrobi komputer?
Obliczanie ekspozycji: metoda na babski rozum
No to jak właściwie przystąpić do dzieła? Ano, po prostu. Ustawiamy w trybie Av (A w Nikonach) bazowe ISO (przeważnie 100, w niektórych aparatach 200), przysłonę taką jak uznamy za stosowną ze względu na głębię ostrości (czyli przeważnie 8 – 11) i robimy zdjęcie naświetlone tak, jak aparat uzna. Patrzymy na histogram: jak należało się spodziewać, z obu stron mocno się opiera o krawędzie.
Dalsze postępowanie zależy od właściwości samego aparatu. Na przykład Canon 60D ma możliwość korekcji ekspozycji na drabince w trybie Av od -5 do +5 EV, co wystarcza na niemal wszystkie okazje. Z kolei 50D ma możliwość korekcji tylko od -2 do +2 EV, co wystarcza mało kiedy. (Więcej o korekcji ekspozycji można przeczytać w tym artykule.)
W zależności od długości drabinki korekcyjnej, przechodzimy więc teraz na tryb manualny M albo zakładamy, że Av wystarczy. Jeśli przechodzimy na tryb M, to pamiętamy, żeby ustawić w nim to samo ISO, tę samą przysłonę i ten sam czas, jaki był przy poprzednim zdjęciu. Ale zdjęcie o tych parametrach mamy już zrobione w trybie Av, więc nie robimy drugiego takiego samego. Robimy zdjęcie o 2 EV ciemniejsze, regulując czas ekspozycji. Nie jest konieczne żadne skomplikowane obliczanie. Jeden klik na kółku zmienia czas o 1/3 EV, więc żeby dostać różnicę 2 EV, trzeba odliczyć 6 klików kółka. Klik-klik-klik, klik-klik-klik. I robimy drugie zdjęcie. Dalej światła się wypalają? No to jeszcze raz odliczamy sześć klików w tę samą stronę i robimy kolejne zdjęcie. Aż histogram po prawej stronie się swobodnie zmieści w wykresie. Potem wracamy do ustawień początkowych i robimy zdjęcia jaśniejsze, odliczając po sześć klików w drugą stronę. Też do skutku, czyli aż lewa, ciemna strona histogramu oderwie się od granicy wykresu. Nie musimy z góry wiedzieć, ile zdjęć będzie trzeba zrobić. Możemy je sobie na koniec policzyć na karcie pamięci, ale nawet to nie jest konieczne.
Jak widać, żeby skutecznie zrobić serię zdjęć do HDR, wystarczy umieć liczyć do sześciu.
Chcesz dowiedzieć się więcej?
Artykuł Ile zdjęć potrzeba do HDR jest fragmentem poradnika HDR od H do R, który można kupić w sklepie Fotezji:
Dla naszych gości kod zniżkowy na zakup tego ebooka: HDR7fotezja
Miłej lektury!
napisz komentarz